Dziś zdrowa, opalona skóra uznawana jest za najlepszą pamiątkę z wakacji. Jednak nie zawsze tak było. Już starożytne Greczynki i Rzymianki ceniły porcelanową cerę. Kobiety, by rozjaśnić skórę stosowały między innymi kredę, trujące wybielacze i mieszanki z odchodów krokodyli. Gdy jednak pojawiała się u dam niechcianą opalenizna stosowały one okłady z maślanki, wybielając w ten sposób skórę. A nawet piły ocet, by pozbyć się pojawiającego się od słońca rumienia. Włoski renesans przyniósł wynalazek w postaci wybielającego pudru zawierającego ołów i arszenik.
Damy z epoki elżbietańskiej nakładały na twarz mieszaninę bieli ołowianej z octem, co nadawało im szlachetny wygląd, ale uszkadzało organy wewnętrzne, a nawet powodowało śmierć.

W czasach, gdy nieznane były kremy z filtrami, jedynym sposobem na ocalenie bladości skóry przed słońcem było maksymalne zasłanianie ciała. Dlatego też kobiety starannie chroniły skórę przed słońcem, zakładały długie rękawy, a nawet rękawiczki, używały parasoli. Nawet w bardzo upalne dni, wszystko po to by ich skóra pozostała biała jak mleko.

Był czas, że opalona skóra miała znaczenie pejoratywne, kojarzono ją z niskim statusem społecznym i z pracą w polu. Wcześniej to alabastrowa cera była oznaką wyższych sfer. Opaleniznę można było zobaczyć wyłącznie u robotników, chłopów, chłopek.

Pamiętna jest scena z filmu „Przeminęło z wiatrem”, gdy Scarlett chce na barbecue włożyć suknię z dużym dekoltem, a jej mamka złości się, że nie wolno wystawiać ciała na słońce przed godziną 15, bo pojawią się piegi. I znów będzie musiała krnąbrną panienkę smarować maślanką! Damy nawet w największe upały nosiły zabudowane suknie, kapelusze, woalki, mitenki i dodatkowo osłaniały się parasolkami. Bo niewieścia cera miała być jak śnieg, kość słoniowa lub bladoróżowa.

Aż do XX wieku trwała moda na nieskalaną słońcem skórę. Prawdziwa rewolucja rozpoczęła się w 1923 roku za sprawą francuskiej projektantki Coco Chanel, która była niekwestionowanym autorytetem w kwestiach mody – uwolniła kobiety od gorsetów, pozwoliła nosić spodnie, dała im małą czarną i zapach Chanel nr 5. Była kimś, kto wyznaczał trendy, kogo nowoczesne kobiety chciały naśladować. Kiedy latem 1923 roku zeszła z pokładu jachtu po śródziemnomorskiej podróży na ląd w Cannes z mocno opaloną skórą i jej zdjęcia obiegły prasę, najpierw wywołało to szok i skandal.

Coco w pierwszej chwili poddała się fali krytyki i sama przyznała, że popełniła błąd, nie zabezpieczając skóry przed słońcem w czasie podróży. Szybko jednak zrobiła woltę i zaczęła popularyzować złocisty kolor skóry jako przejaw zdrowia, młodości, wysportowania. Złocista opalenizna przestała być symbolem niskiego urodzenia, a zaczęła być utożsamiana ze środowiskami dobrze sytuowanych ludzi, których stać było na zagraniczne urlopy w ciepłych krajach i opalanie się na tamtejszych plażach. Sygnalizowała bogactwo i przywileje.

Od tamtej pory opalenizna stopniowo zaczęła zyskiwać na popularności, a złocisty kolor skóry nie wywoływał już zgorszenia. Na wybiegach domów mody stopniowo zaczęły pojawiać się też opalone modelki. Zwyczaj zakrywania ciała przed słońcem ustąpił nowej modzie na złoto-brązową skórę. Świat opanowała gorączka opalania.

Przyjaciel projektantki, książę Jean-Louis de Faucigny-Lucigne skwitował nowy trend: „To ona wynalazła opalanie. Jak wszystko w tamtej epoce”.

Paulina Stradomska